— Sylwester Dubieniecki — masz list.
Stojący w progu kancelaryi Sylwester, szybko podszedł, kopertę niezgrabnie adresowaną w rękę żywo pochwycił i cofnął się.
Podniósł z ziemi koszyk dość ciężki i wyszedł w milczeniu.
Na ulicy list w zanadrze schował i ruszył prędko, usuwając się każdemu z drogi, salutując bezustannie oficerów, w razie ścisku schodząc z asfaltu w śnieżne błoto ulicy.
Drab to był sążnisty, zbudowany jak atleta, o twarzy bez śladu zarostu, roztropnej, trochę ponurej.
Od dwóch lat, jak go do wojska powołano, służył u kapitana za kucharza — stajennego, lokaja, niańkę, praczkę i posłańca.
Minął ulic kilka, raz zbłądził, nie mogąc w swej głowie wieśniaczej zakarbować szachownicy miejskiej, wreszcie wszedł do bramy.
Stróż zamiatający rynsztok, zagabnął go:
— Ale, tu się jakieś żydzisko o was u mnie dopytywało.
— Dawno?