Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

Siedział i dumał, uniesiony precz z tej izby, w której jego wieśniaczym piersiom tak bardzo było duszno i ciasno.
Drzwi od schodów rozwarły się cicho, a w szparze ukazała się czapka kolegi i śmiejące się oczy.
— Sylwester!
— Aha!
— Chodźmy. U stróża muzyka i dziewki. Pohulamy!
— Nie moja kompania.
— Phi. Podoficerem ciebie zrobili! Mańka jest. Chodź! W orlankę zagramy.
— Idź do czorta! Nie pójdę.
Drzwi się zamknęły i cisza zapanowała znowu. Nie na długo jednak. Ciche kroki rozległy się znowu na schodach i skrobanie do drzwi. Żołnierzowi twarz zapałała, zerwał się na równe nogi i stanął u drzwi zadyszany. Naprzeciw niego z ciemności sieni wysunął się żyd chudy, z workiem pustym pod ręką. Obleciał oczami kąty i podniósł je na Sylwestra...
— Nu? — zagadnął cicho.
— Czego?
— Nu, ja przyszedł. Może co jest?
— Jest... Masz herbatę, ot, i pierze! Bierz!
— Nu, może cygara są? — rzucił, zagarniając podawane przedmioty i mnąc w ręku woreczek z pieniędzmi.
— Niema! Zapłać za to i wynoś się!