Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

rało się iść w wodę, więc je gwałtem zepchnięto ze stromego brzegu na głębię. Zwierzęta spadały z krótkim rykiem, ryjąc rzekę w wielkie brózdy swemi cielskami i chwilę ginęły pod wodą. Ale wnet wychyliły się jedne błyszczące nozdrza i łeb starej Bedrychy, przodownicy stada, za tym inne — do jednego wszystkie. Siedem ruchomych punktów wybiło się nad fale i posuwało się w jednym kierunku, nawyknieniem corocznem wiedzione — ukośnie z prądem.
Za niemi łódka się odczepiła i pobiegła. Na łódce dwóch braci dorosłych z wiosłami, w środku Nazar przy zapasach i statkach. Od brzegu reszta się przyglądala płynącej chudobie. Mówiono o niej, chłopaka nie wspominano nawet, jakby miał jutro powrócić.
Rzeka rozlana była na wiorstę, mętna, tocząca resztki kry i śmiecie, na widnokręgu majaczały bezlistne olszyny.
Oczy bydła i ludzi patrzały tam, jak na kres daleki. W połowie przeprawy jeden cielak tonąć zaczął, musiano go wiosłami podpierać, u brzegu zagrzęzło sztuk parę. Ludzie weszli po pas w wodę lodowatą, wyciągali bydlęta postronkami — na kępę. Stanęły wreszcie wszystkie na lądzie, drżące, smagane wichrem i deszczem.
Nazar bat rozwinął, krzyknął i popędził je nagim wygonem, nad drugie ramię rzeczne.