Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

muskane wyciągały długie łodygi, aż naprzeciw, gdzie ku nim wybiegały znowu tataraki i osypywały kwietnem złotem kwitnące łoziny.
Rzeka tutaj tworzyła zatoczkę, czarną od olszyn, rozdzielającą dwa »zachody«.
Nad zatoczką tą upływało lato Nazarowi. Zdziczały, nakształt błotnego ptaka, lubił ten cień i zacisze, lubiły je i ptaki. Co wieczór na wody te spadały z pluskiem. Zachodnie słońce wciskało się ukośnie w tę kryjówkę, a skrzydła ptasze rozbijały toń purpurową, rozbryzgiwały tę purpurę w kaskady.
Wtedy rozpoczynał się ogłuszający koncert, trwał noc całą, ogarniał daleko ciszę łąk, płynął po wodach, drżał w ciepłem powietrzu.
Nazar mało sypiał wtedy. Gwar ten go budził, męczyły komary, dokuczało gorąco w budzie. Krótka noc mijała prędko, a ledwie świt, zrywał się, szedł nad zatoczkę.
Po krzakach jak kot się ślizgał, upatrując gniazd, na ryby przynęty stawiał, w skwar południowy kąpał się i w jamach nadbrzeżnych brał raki.
Teraz zbytek miał jadła. Jaja pstre i sine bił na jajecznicę, piekł drobne rybki na żarze, gotował raki. Nie dbał o przednowek.
Tylko febra go nie odstępowała. Ciało jego, gdy się kąpał nagi, na tle wody zielonej od drzew nad nią rosnących, miało pozór topielca. Chudy