Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

Skrzywienie śmieszne przeszło po twarzy pastuszka, oczy jego szpetne, małe, zabłysły.
— Ty znowu tutaj? — zawołał.
— Ale.
— Dopiero przyszła?
— Nie, dawno. No, grzązko było w tej stronie, bałam się chodzić.
— Dużo bydła u ciebie?
— Piętnaścioro.
— Wszystko wasze?
— Ale.
— Budę masz?
— A jakże. I chleb i słoninę i kartofle.
Chłopak umilkł przygnębiony bogactwem sąsiadki. Więcej też nic nie miał do pytania, więc zaprzestał rozmowy i usiadłszy na brzegu po swojemu bezmyślnie w wodę się zapatrzył. Dawał słońcu wysuszyć bieliznę na ciele. Potem wzrok i myśl skierował ku temu gniazdu niedostępnemu, na dwóch badylach szuwarów wiszącemu, jak torebka misternie z traw i porostów utkana.
Naprzeciw niego dziewczynka śpiewać poczęła, cienkim, przekrzyczanym głosikiem:

Za borem, za borem krasny mak zasieli
Nie będą że długo chłopaka widzieli.

Śpiew ten spłoszył ptactwo, przeraził ciszę tego odludzia. Przytuliło się wszystko do gąszcza i przez chwilę ucichło.