Malutka kurka wodna, która na liściu grzybienia założyła gniazdo, odbiegła do brzegu po pasmach mięty, po wodnych porostach, a na tym liściu wodą poruszanym — narośli wiatru, zabłysła garstka drobnych jajeczek, bez żadnej osłony ni straży.
— Nazar! — zawołała dziewczynka — zabierz gniazdo.
— Aha, nie wolno! — odparł — wtedy mnie febra całkiem zje.
Tylko temu zabobonowi zawdzięczała ptaszyna istnienie.
Po chwili ptactwo oswoiło się ze śpiewem. Z kęp u wnijścia zatoczki wychyliły swe szaro-brunatne głowy cyranki, siedzące na jajach, czajka karmiąca już małe, rozpoczęła swoje nadlatywanie z jadłem, nawet w gąszczu grzązkim od strony dziewczyny rozległ się nosowy, głęboki, brzmiący donośnie głos bąka, najdzikszego z ptaków. Nazar głos ten starał się zanaśladować.
— Widziała ty jego, gdzie siedzi? — spytał małej.
— Nie, tam grzązko, boję się, zadziobie!
— Głupia ty! — burknął z pogardą.
Potem na chmielach się wyciągnął i zasnął, obojętny na komary, co go cięły, chmarą zasypując, na wznak, wprost słońca, które, przebiwszy cień olch, stało w samej pełni, olśniewającym blaskiem żrąc mu przymknięte powieki.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.