Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

Po pustych komnatach najmniejszy szmer nie przechodził, najmniejszy ruch nie zdradzał życia. W mrokach samotny starzec sam był, nie wołał światła — może drzemał...
Aż wreszcie gdzieś w końcu domu skrzypnęły drzwi, rozległo się chrząkanie i odgłos ciężkich kroków.
Wtedy emeryt gospodarz wstał ze stłumionem stęknięciem.
— Czy to wy, Bohusz? — spytał.
— Ja właśnie! — odparł znudzony, burkliwy głos.
Stary przeszedł parę pokojów, do rogowego, gdzie była syna kancelarya. Zapalił świecę na biurze.
— Cóż powiecie Bohusz? — zagadnął wąsatego, ponurego ekonoma.
— Ano, po dyspozycyę przyszedłem!
— Jakże tam kopy?
— Gniją!
— A rola? W zagonach?
— Jeszcze nie włóczona.
— A siano sprzątnięte?
— Na pokosach leży.
— Rany Pańskie! To trzeba kopy zwozić, na gwałt włóczyć, wszystkiemi siłami siano gromadzić!
— Ano właśnie! Ale to próżne gadanie! Rąk niema!
— To trzeba rąk dostać.