— Chyba pan da pieniędzy!
Stary szufladę biura otworzył. Pusta była! Chwilę w głąb jej spoglądał, jakby się wahał i namyślał. Potem z westchnieniem wstał i wyszedł.
Bohusz czekał ponury, zniechęcony, jak człowiek, co wyczerpał już wszystkie sposoby i energię. Stary długo bawił w swoim pokoju, słychać było, że kluczami brząkał, sprzęty przesuwał. Nareszcie wrócił.
Sakiewkę nicianą, łokciowej długości, na stole położył i jął z niej dobywać i liczyć srebrniaki duże, nowe. Dobierane były widocznie z amatorstwem, wydawane z męką.
Sto sztuk odliczył, popatrzał na nie, ręką po nich jakby z pieszczotą musnął.
— Bierzcie to Bohusz, na jutro! Niech wiedzą ludzie, że stary pan o tym dniu myśli! Niech stare czasy przypomną! Ho, ho! Tak dawniej codzień bywało! Ano, inni ludzie byli! Świat się cofa! Co? Bohusz!
Twarz ekonoma rozjaśniła się znacznie. Z lubością zbierał pieniądze.
— Nie cofa się, panie — odparł — to tylko ludzka bieda, że jak chorobę każdy młodość musi odbyć. Młody zawsze jednaki. Da Bóg, postarzeje!
— Nieprawda, Bohusz, nieprawda! Za moich czasów i młodzi inni byli!
— A pewnie, skoro pan tak mówi...
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.