Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

»Powiedziała mi: jegomość — to źle! Przypomnij swoje młode lata. Ileś ty krajów, ile cudów widział — jak się bawił i szalał. Trzymał cię ojciec jak dziewczynę przy pasie?
»Pracowałeś ty, statkowałeś?
»Inne czasy były — jejmość (rzekę jej »jejmość« za tego »jegomości«), teraz niema gdzie hulać i na cuda patrzeć też niema!
»Inne czasy, inne czasy — ale lata te same jego, co twoje wtedy — ona mi odpowiada. Chłopcu się swobody i młodości część należy, piwo wyszumieć musi, między ludźmi trzeba mu się otrzeć, świata zobaczyć.
»Co — wołam już w pasyi — więc on ma mi fortunę zjeść, krwawicę przetrwonić?
»Zje i przetrwoni, skoro nie dasz młodym latom woli. Chcesz, żeby twojej śmierci wyglądał? Charakter żeby popsuł, żółcią się napełnił?
»A ty chcesz, żeby ci Benisię zbałamucił?
»Nieprawda!
»Jakto — nieprawda — ano spytaj go, skąd tę sakiewkę karmazynową ma z dwoma srebrnemi serduszkami na końcu. Możeś ty ją wydłubała szydełkiem?
»Monika tedy umilkła, przenikliwością moją skonfundowana, ale wnet zażyła mnie z tego samego argumentu.
»A choćby i tak było, kto winien, ty! Jeśli sierota krzywdy jakiej w domu dozna, ty na sumienie