z ludzi nie przyjdzie, żadne zwierzę swojskie nie zabłądzi.
Przecie — ta stara!
Z lasu wychodzi postać zgarbiona, drobna przez wiek i przez biedę z ciała odarta. Bose jej stopy toną w rozpalonym piasku, a pot sączy się po licu korytem zmarszczek. Dochodzi do cmentarza, w progu rozwalonej kapliczki siada, brodę na podniesionych kolanach wspiera, i tak pozostaje.
Tak jest nieruchoma, że wkrótce w jedno się stapia z otaczającą martwotą i z szarem tłem kapliczki.
Patrzy przed siebie bladą, wyżartą źrenicą, obojętnie, błędnie.
Trochę później z brzeźniaku i mchów wydobywa się na piaszczystą wydmę druga postać ludzka — i ta jest chuda, zgarbiona, szara. Ale ją nie wiek garbi, i nie lata wyniszczyły jej lice.
Chłopak to idyota i chorowity, włóczęga. Patrzy w ziemię zawsze, ręce jak wahadła, włosy rozburzone, wyraz twarzy żaden.
Zachodzi i on na mogiłki, nieopodal staruchy się kładzie w piasku, i tam gdzie ona patrzy, w próżnię, i on swe błędne źrenice wlepia. Czasami po godzinie rozpoczynają gawędę.
— Babo, powiedz co — szepcze idyota.
Starucha porusza plecami i mruczy:
— Ciepło, sucho!
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.