I znowu milczą.
Przed nimi to suche morze faluje; wiatr po niem różne figle stroi. Wpadnie — piasek skręci w lejek i do góry podniesie szybszym od myśli wirowym ruchem; to znów wwierci się wązkim klinem w tę stronę, i podrzuci deszcz ziarn, jakby sam siebie chciał tą falą przykryć; to znów szerokim rzutem zgarnie i zatrze zwierza tropy, i toń tę w gładką kartę przetworzy. I przepadł. Cisza.
— Czego ty tutaj, »babo« — szepcze idyota.
— Wypędziły dzieci, wypędziły wnuki! Tutaj każdemu wolno! — mruczy stara.
I znowu patrzą i milczą.
Wśród martwego morza tkwią wysepki, a raczej na tem złocie powprawiane klejnoty, jakby wielkie guzy z ametystów — to macierzanki. To tu, to tam błękitnieją. W cieniu kosmatych sosenek błyskają korale — to muchomory wzgardzone!
— Babo — pyta idyota — czyje to pole?
— Ot tych! — stara kościstym palcem mogiły wskazuje.
— Powiedz im, niech sieją, niech orzą!
— Na co? Jak co zrobią, to ich syny i stąd wypędzą.
— Babo, to my sobie to pole zabierzmy!
— Zabierzmy! — apatycznie stara powtarza.
Idyota przewraca się na drugi bok — i zaczyna monotonnie:
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.