szczątek rajtarskiego pałasza, u nóg zaś wynalazłem resztki jednej ostrogi, wreszcie sprzążkę.
To była cała zdobycz.
Wyprostowałem się i spojrzałem na jodłę. Stała krzepko, acz bardzo podkopana.
Wtem Julek targnął mnie za rękaw.
— Patrz! — szepnął — tam pod nim jest kula!
— Gdzie? pokaż!
— Weź ją tam! Ja bo nie chcę! — mruknął, wydobywając się z dołu.
Rękami przebrałem ten piasek, i oto miałem w palcach — tę trochę ołowiu.
— Patrzcie no! — zawołałem. — Tak to wygląda śmierć!
Podałem ją prababce, a ona rzekła:
— Tak wygląda słuszna kara!
Wzięła kulę w dłonie i oddała mi ją napowrót.
— Zostaw ją pan z nim razem. Niechaj na sąd Boży z nią stanie!
Słońce coraz wpadało ukośniej, i aż do Szweda zazierało, zrzadka kto się odzywał teraz. Dziatwa tuliła się do staruszki. Derkacze i żaby rozpoczynały chór wieczorny.
— Zasypujcie! — krzyknąłem na chłopów.
Zdawało mi się, że gdy znikną nam z oczu te kości, lżej mi będzie na duchu — i wszystkim swobodniej.
Zabraliśmy się do odwrotu. Julka nigdzie nie spostrzegłem.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.