mysłem, to jest w połowie ukradł, w połowie wyżebrał we dworze.
Tam tedy poszedł z listami, aby się do drogi przysposobić. W kalendarzu była pełnia, a na niebie ciemno, jak to bardzo często się trafia. Dął też wicher przejmujący do kości, pędząc z sobą tumany ostrych, zlodowaciałych igiełek.
— O północku miesiąc się wybije, a wiatr będzie w bok — zamruczał do siebie chłop, obserwując niebiosa i kierunek.
W chacie zastał kilka kobiet znachorek, szepcących i okurzających żonę chorą na gardło, nie zastał zaś wieczerzy.
To go rozdrażniło, zwymyślał więc chorą i szanowne lekarki, zapowiadając przytem, że idzie do Wołkiń z kartą.
Żona podniosła lament.
— Moja dola, moja biedna głowa. Czy mnie dur napadł iść za takiego wołokitę. Onegdaj wpół żywo wrócił z Oranów i znowu się wlecze! Zginie, zginie w tych bagnach!
— No, to jak owdowiejesz, idź za kulawego krawca. Będzie domu pilnował — burknął chłop, zajadając chleb z wodą.
— A jaż tu słaba, sama. Jak i umrę, nie będzie komu zaświecić i pochować.
— Ot, wielka bieda! Wilki cię zwęszą na wygonie i wywleką pod sośninę. Mało to bab jest we
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.