Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

tygi, i rubla, i wstyd było przyznać się, że stchórzył.
Szedł, ale zaprzysięgał, że na drugą podobną przeprawę się nie narazi, chyba za trzy ruble.
Wreszcie z łóz się wydostał i miał znowu przed sobą błoto nagie i kępiaste, na którem ludzie uczynili pierwotne przejście z pni, rzucanych tu i owdzie po bezdennych torfach. Droga to była niezbyt bezpieczna w dzień, tembardziej w nocy. Czujko odnalazł początek kładek i kijem próbując oślizgłych berwion, puścił się naprzód. Teraz osuwał się i padał prawie co krok, lub trafiał na przerwy, gdzie się pogrążał zupełnie i wydobywał na czworakach. Spotniał też prędko pomimo przejmującego chłodu i odpocząć potrzebował. Ale mu sił dodawał ogień, który teraz wyraźny palił się na uboczu.
Był to widocznie »nieczysty« ogień — bez dymu świecił, bez ruchu, a nad nim kiwały się jakieś czarne ramiona i słychać było chichot, wycie — jęk.
Więc chłop padał, podnosił się, brodził, pełzł, byle go minąć prędzej.
Już się z nim zrównał, gdy nagle stąpił w próżnię, zachwiał się i wyciągając naprzód ramiona, padł, a woda błotnista zalała mu usta, zanim krzyknąć mógł.
Przez chwilę stracił przytomność, potem zaczął się szamotać, kręcić, szukać oporu, uchwycił ręką