Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

We dworze wołkińskim wieczerzano właśnie, gdy lokaj oznajmił:
— Jest posłaniec z Rudni!
Panienka pokraśniała radośnie, a pan rzekł:
— Z Rudni? Któż to? Ptak?
— Człowiek, proszę pana. Ma list do panienki.
— Osobliwość, czego te chłopy nie dokażą!
Panienka skoczyła do kredensu, ojciec za nią. Czujko stał w progu, czarny od szlamu, na twarzy siny z zimna. Woda i błoto ociekało z jego odzieży i tworzyło na podłodze kałużę, wśród której tonęły jego zdeptane postoły. Torbę jednakże miał pod pachą, a kij i czapkę w ręku. Odzyskał, jak postanowi, wszystko.
— Którędy szedłeś, człowieku? — spytał pan.
— Na prostki, przez błota.
— Jest droga?
— Byłaby, żeby mróz ścisnął.
— Więc jakże się dobrałeś?
— Ot, szedł, taj doszedł. Po nocy, to nie widział którędy. Pan kazał »kartę« wieczorem oddać, ale że to kładkach zrobiła się przerwa, to »karta« musi trochę zamokła.
Zaczął szperać w torbie i wreszcie podał panience dwie miękkie i brudne koperty. Oblepił je szczelnie szlam i chleb rozmokły.
— Pomieszałem, to panienka sama rozbierze,