Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

daje matce swój przeszłoroczny chleb, o zapomogę prosząc. Na miedzy, pokrytej szaremi kitami traw zaschłych, staje do swej ostatniej pracy. Rzuca garść ziarn w krzyż i odkrywszy głowę, chwilę w milczeniu się modli. Potem idzie brózdą, a przed nim leci deszcz zboża i ginie w szczelinach zagonu z monotonnym, cichutkim szmerem.
— Rodź, Boże! Rodź, Boże! — szepczą.
Siewacz to słyszy i oczy jego mętnieją, a usta poruszają się lekko.
— Rodź, Boże! — powtarza. — Tyś bogaty, a ja biedny. Gdy będziesz lecieć nad polami temi, oprzyj na zagonach tych Twe stopy, rękę Twą nad nimi wyciągnij. Tyle lat sieję — cierpliwy!
Idzie drugą bruzdą, idzie trzecią, polny kamień omija i garście ciska — wiecznie wierzący w stokrotne wypłaty.
Aż wtem zdaje mu się, że nie on jeden sieje, że nie jego tylko stopy widać na roli. Podnosi tedy oczy i widzi, że przed nim coś idzie — jakby cień i tenże ruch jego ręki czyni.
Widzi i oczom nie wierzy. Przez tę postać przechodzi powietrze i prześwieca niebo — ciała nie ma, a przecie jest.
Nie widział jej nigdy, a wydaje mu się znaną, szara cała, do mgły podobna, do ducha, do zmory, Z poły szaty czerpie garście ciska, sunąc się powoli jak pajęczyny jesienne. Garście jej rozpry-