Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/205

Ta strona została uwierzytelniona.

Za wiecznie zielonym borem sosnowym rozciągała się kotlina, trzęsawisk pełna, łąka nizka, rzadko, tylko w suche lata koszona.
Na skraju straż leśna stała, omszona chata, chlew, szuwarem kryty, w ogródku kilka grząd warzywa, śliwa dzika i ul na samotnym dębie; wkoło wielka cisza i pustka.
Strażnik mało co miał do roboty, bo go od wsi i złodziei broniło owo bagno, latem i zimą dla konia i wozu niedostępne, a z dworu parę razy ledwie do roku miewał odwiedziny panicza na polowanie.
Chłop zbył tu żywot. Przybył młodym chłopcem, i wtedy to w zapale młodości szmat zarośli wytrzebił, rozgospodarował się w lesie.
Miał konia, fuzyę psa, i ponieważ się nudził, często przez kotlinę brodził do wsi, do ludzi — na wieczornicę lub do karczmy.
Potem się ożenił. Wtedy przybył mu chlewek, a w nim krowa i prosię; z owych też czasów była śliwa w ogrodzie i ul na dębie. Chłop czuł się bogatym i opływał w dostatki.
Ale na świecie, a więc i w straży nad oparzeliskiem, nic niema trwałego.