Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/207

Ta strona została uwierzytelniona.

wróciwszy do chaty, zastał u kominka tylko dziewczynkę.
— Gdzie Filip? — spytał.
— Nie wiem! — odparła obojętnie. — Poszedł na opary po czajcze jajka i nie wrócił.
Ojciec się tem nie zatrwożył. Mógł chłopak przenocować na kępie, gdy się znużył brodzeniem..
Ale i nazajutrz wieczorem tylko dziewczyna była w chacie, osowiała samotnością, i płakała, wnurzywszy obie ręce w gęstwinę roztarganych, żółtych włosów.
— Niema Filipa?
— Niema. Utopił się! — odparła, zawodząc.
— Kto widział?
— Nikt, ale ja wiem, bo mi się śnił, że w krosnach tkał.
— Głupia! — burknął strażnik.
Całą noc jednakże nie zasnął, tylko przeczekał, siedząc na przyźbie, zapatrzony w migoczącą w księżyca świetle wodę oparów.
O świcie czajki rozpoczęły: ki-wi-ki-wi! a on poszedł szukać syna.
Znalazł go niedaleko krynic wiecznie zielonych — w gąszczach łozy, gdzie najchętniej gnieździło się błotne ptactwo.
Był obrzękły i siny, wzdęty wodą, której się opił, nim utonął, i pełzały już po nim brzydkie, czarne żuki wodne, a czajki przypadały ciekawie,