Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

Wie on tylko i te ptaki — ale ich nikt nie rozumie.
Ciężko brodząc, wrócił do domu.
Córka wybiegła na spotkanie, aż na ostatni cypel suchego gruntu.
— Znaleźliście Filipa?
— Niema! — odparł lakonicznie.
— Gdzież on? Moja dolo!
— Jak żywy, to wróci, a jak umarły, to już nie nasz! Dosyć płakać!
I nawet nie osuszając odzieży, poszedł w las.
Od tej pory chata stała się jeszcze cichszą.
Zdziczeli oboje, tylko że on pochylał się i siwiał, ona rosła i piękniała, kwitnąc, jak kwiaty leśne, przez nikogo nie hodowane i nie podziwiane.
Chłop siłą nawyknienia siadywał co wieczór na przyźbie latem czy zimą, w deszcz lub pogodę. Patrzał na opary i ćmił fajkę.
Co wiosna, gdy czajki nadlatywały, miewał snadź wspomnienie, bo na krzyk ich kierował oczy w pewien punkt zielonego morza, i widział tam coś wzrokiem pamięci.
Nie lubił czajek, i dostawszy raz we dworze szczenię, nauczył je brodzić po kępach i niszczyć gniazda. Na lament, spowodowany zniszczeniem, uśmiechał się z dziką radością, i patrząc na zrozpaczone ptaki, mruczał:
— Śpiewały wy mnie nad Filipem, zaśpiewajcie i sobie!