Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.

Pies ten, gdy dorósł, stał się jego nieodstępnym towarzyszem. Był dziki i śmiały — w noce zimowe nieustannie oszczekiwał wałęsające się wilki, a w dzień napastował nawet żerujące borsuki. Zresztą znał tylko jednego pana, dla innych był nieprzystępny.
Raz strażnik odwiedził miejsce, gdzie Filip jego leżał pod topielą.
Z łozy i ziemi, którą go przykrył, uczynił się krzak spory i kępa. Kalina się na niej rozsiadła i miewała w jesieni czerwone grona, a na wiosnę białe bukiety.
Chłop pęk jagód nałamał i przyniósł do chaty. Zakraśniały na czarnej ścianie, nad świętym obrazem, i kraśniały pzez długie zimowe miesiące — jedyny barwny punkt w dymnej izbie.
Potem gdzieś przepadły. Dziewczyna zapytana przyznała się, że je zjadła — przędąc.
Chłop dziwnie na nią popatrzał, zamruczał przekleństwo, i więcej nie przyniósł.
Mijały lata. Natura zawsze młoda wstawała każdej wiosny, na trupach zeszłorocznych łodyg wykwitały nowe, nagie gałęzie dostawały liście, przylatywały czajki z za morza, odnajdując stare kępy i gęstwiny łozy, do swych miłości i zachodów rodzinnych.
Chata strażnicza wrastała w ziemię, dach maił się mchami, otuliły ją zarośla.
Tak się z nią oswoiła ludność pustkowia, że