Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tatulu, oddajcie mnie za niego. My się mocno polubili — na śmierć! — poczęła błagać.
Stary się porwał, chwycił kij.
— Chcesz do niego — ode mnie? Nie chcesz mojej śmierci czekać, to idź! zaraz! won! Słyszysz — żebyś mi tu nigdy nie wróciła, bo ubiję! Lepszy ci Paweł od ojca, to idźże, naciesz się nim. Ino nie wracaj — pamiętaj!
Za włosy ją wyciągnął z izby, nogą kopnął i drzwi zaryglował.
Nadworze wicher jesienny szalał, deszcz chłodny siekł, czarno było, jak w grobie.
Dziewczyna dobijała się do drzwi zaryglowanych, stukała do szybek — modliła litości, potem ucichła, i gdy nad ranem stary wyszedł, nie było jej nigdzie. Poszła — i wieść o niej zginęła, jak o umarłej.
Strażnik długą zimę spędził sam jeden z psem tylko, nikogo o córkę nie zapytał, nie szukał jej, ani dowiadywał się. Nieproszone kumoszki mu powiedziały, że jego Krystyna służy u ekonoma we wsi za oparami. Wysłuchał tej wieści, jakby nie do niego mówiono.
Wogóle przez tę zimę przestał się odzywać do ludzi i nawet znajomych nie pozdrawiał. Nadeszła wiosna. Zaczęły się obchody szersze i pracowitsze, dni dłuższe i cieplejsze.
Przyroda zaczynała się budzić i drżeć, niebo stawało się błękitne, a chmury białe.