Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.

Ośmielona, rozgospodarowała się w izbie po dawnemu, a on wbrew nawyknieniu nie wyszedł na przyźbę, ale ścigał ją oczyma, gdy snuła się od pieca do sieni, od stołu do komory.
Była zmienioną bardzo, nie do poznania. Z kwitnącej dziewczyny stała się suchą, żółtą na twarzy, kaszel rozdzierał jej piersi. Miała na licach czerwone plamy, a w oczach niezdrowy ogień, ruszała się gorączkowo, często wstając dla chwytania oddechu. Jednakże radość z powrotu i łagodność ojca podniecała jej siły.
Następnego dnia zajęła się oczyszczeniem chaty, praniem, pieczeniem chleba, i dni kilka krzątała się raźnie. Mówiła, że ogród uprawi, że kupi prosiaka, wieczorami rozpowiadała ojcu o dworze, który poznała, próbowała żartować i uśmiechać się.
Potem nagle pewnego ranka nie wstała z pościeli. Krew się jej rzuciła gardłem. Osłabła do tego stopnia, że oczu nie rozwierała, i leżała, blada jak papier, u okna na ławie, już nawet nie kaszląc. Ręce jej stały się woskowo przejrzyste, rysy zaostrzone, głos słaby, jak tchnienie.
Stary się zląkł, zdumiał. Z pod węgła w komorze pieniądze wydostał i poszedł po radę do znachorów, wziąwszy z sobą splot jej włosów. Radził się trzech, obszedł mil dziesięć, przyniósł ziół