Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

chłopów, przybyłych ze dworu po drzewo, i zobaczyli gromnicę przez okno.
Więc wieść się rozeszła; przez dwa dni było gwarno na straży, zbijano trumnę, pito wódkę, wspominano nieboszczkę.
Potem trzeciego ranka czterech ludzi wzięło drewnianą skrzynkę na plecy i poprzedzani przez starego, który płytsze przejście znał, ponieśli Krystynę przez opary na cmentarz. Była to najbliższa droga, ale nie zachęcająca kumoszek do towarzyszenia konduktowi, więc nikt za trumną nie szedł. Pochód odbywał się w milczeniu, tylko woda chlupała pod nogami, czajki zawodziły, jak płaczki pogrzebowe, a strażnik oglądał się czasami, rzucając niosącym lakoniczną wskazówkę, co do niewidzialnej jamy lub kępy bezpiecznej.
Przy kalinie odpoczęli chwilę, a potem poszli dalej, i miejscami ta trumna zdawała się płynąć po zieleni i po wodzie, tak głęboko zapadali niosący.
Gdy strażnik tą drogą wrócił z pogrzebu, pies go spotkał na stałym lądzie i powitał radośnie, wspinając się do piersi. Chłop objął go rękoma i rzekł:
— Nu, nie przyjdzie do nas już żadne z nich. Sami my gospodarze teraz!
Istotnie wszelkie nici, wiążące tego człowieka do życia, były już porwane. Odtąd rozmawiał