Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

tylko z obowiązku z ludźmi, z własnej woli z psem. Możeby się rozpił, gdyby miał sposobność, ale na bezludziu było to niepodobieństwem.
Jak machina spełniał służbę i z nawyknienia składał zasługi pod węgieł w komorze, nie zdając sobie sprawy na co i dla kogo je chowa, nigdy nawet nie rachował pieniędzy.
Gdy się przesuwał wśród lasu, cichy, milczący, robił wrażenie widma, cały szary, sunąc bez szelestu, a pies przed nim biegł także cicho, skradając się, oglądając trwożnie, nie szczekając nigdy. Ludzie bali się tych dwóch cieniów zabobonnie.
Co wieczór stary siadywał na przyźbie. Gdy było bardzo pogodnie, mógł widzieć na skraju widnokręgu, poza zielonem morzem, pas biały, nad nim czarne linie.
Był to cmentarz, zjeżony krzyżami.
Gwar ptactwa napełniał opary, tam dalej był spokój.
Podczas tych jego rozmyślań wieczornych, pies wałęsał się po kępach, niszcząc jaja w gniazdach, czasami młode pisklęta.
To polowanie stało się przyczyną jego zguby.
Dziedzic myśliwy był, dbały o zwierzynę.
Pewnego dnia spotkał psa na błocie, z okrwawionym pyskiem po biesiadzie, i bez pytania czyj był — zastrzelił.
Strażnik nadbiegł na huk, posłyszał żałosne jęki towarzysza, dobiegł do niego, gdy pies wił się