Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.

w ostatnich drgawkach, chwycił go na ręce i napowrót w wodę cisnął, już martwego.
Nic nie rzekł, tylko zbielały mu usta, i trząsł się jak w febrze, a wokoło jego nóg woda zabarwiała się czerwono.
Ptactwo, spłoszone wystrzałem, jak zwykle błotne ptactwo, zuchwałe, zamiast uciekać, chmarami unosiło się nad ludzką głową.
Kuliki, hryce, bekasy napełniały wrzawą powietrze, a najgłośniej, jak zwykle, krzyczały czajki.
Stary zrozumiał, że tak się cieszyły ze śmierci jego druha, że mu urągały bezkarne teraz.
Ale czuł się bezsilnym już wobec faktu śmierci, wobec woli pana, i tylko krwią zabiegłemi oczyma ku nim spojrzał i pięścią ku niebu wygroził.
Pan ku niemu szedł i wołał:
— A co dobrzem trafił, stary?
Zbliżył się i dodał:
— Wiesz może, czyj to pies?
— Mój — rzekł lakonicznie.
— Twój? — zdziwił się myśliwy. — Ładnieś go wychował. Ty strażnik, a on rabuś! No, ale ci go szkoda, widzę. Dam ci szczenię.
— Dziękuję panu, ale już hodować nie chcę. Niema komu w chacie szczeniaka doglądać, to się zmarnuje.
I od tej pory żadnego nie miał towarzysza. Chata zamknięta dzień cały, wieczorem tylko słupem dymu zdradzała, że jest zamieszkana, głos