stać się własnością wszystkich wiernych, a tem bardziej księży! Niechże ona będzie celem naszych usiłowań, apologią naszego autorytetu, naszem pismem polecającem wobec świata, w którym żyjemy i który do Chrystusa prowadzić powinniśmy[1].
Wędrując przed laty wśród śnieżnych wierzchołków Sabaudyi, w zachwycie nad ich majestatatem, w tym szczęśliwym nastroju, w którym «żadna idea określona nie gości w duszy ale coś z nieskończoności przepełnia ją, porywa i nasyca» [2], uczuł w sobie X. Bonomelli słodycz innego obrazu i rozkosz uniesień nad pięknem przyrody powiązała się w nim z tęskną myślą o człowieku, który wśród tych gór się urodził, żył i działał i którego dusza, niby żywe odbicie piętrzących się w niebo szczytów, tryumfalnie pięła się ku górze na skrzydłach modlitwy i świętości. Człowiekiem tym był św. Franciszek Salezy, «ta — jak się wyraża X. Bonomelli — po św. Franciszku z Assyżu najbardziej liryczna dusza w Kościele...» «i myśląc o nim — dodaje autor — i o jego książkach, tchnących taką słodyczą i dobrocią, że zmuszają do kochania religii, nie mogłem nie porównać ich do tej prasy naszej, która się mieni zachowawczą i obronicielką