ceniem się jednej w nim strony, jednego szczegółu i rozdęciem go do potwornych kształtów. Nie widzi ksiądz Weis, jak nie widzą Willmann i inni nieprzyjaciele Kanta, że autonomizm, ogłaszający człowieka prawodawcą moralnym, nic wspólnego u Kanta nie miał z samowolą, z anarchią, z wyniesieniem własnego kaprysu na wyżynę prawa, ale przeciwnie był wejściem w głąb siebie, był wydobyciem stamtąd tego głosu powinności, który, zdaniem wielkiego myśliciela, jednakowo dźwięczy w każdem sumieniu, był bezwarunkowem, ascetycznem poddaniem się powinności. «Niepodobna sobie wyobrazić, — słusznie woła Ducken[1] — nieporozumienia grubszego nad to mieszanie autonomizmu Kanta z jakąś samolubną swawolą, buntującą się przeciw porządkowi moralnemu!» Lecz zaślepienie, które w ogniu walki ogarnia X. Weissa i innych pisarzy tego kierunku, pozbawia ich możności dojrzenia w przeciwniku jakiejkolwiek dodatniej cechy. Potężnym głosem rozbrzmiewają dziś po świecie nauki Lwa Tołstoja; nie spotkaliśmy dotąd nigdy i nigdzie człowieka, któryby tak głęboko zapuścił się w odmęt nieprawości ludzkiej, któregoby obrzydliwość grzechu takim nieskończonym wstrętem przejęła, któryby to oburzenie i przerażenie swoje z taką wymowną, wstrząsającą gwałtownością wyraził. Przy-
- ↑ Thomas v. Aquino u. Kant. Berlin, 1901, str. 17.