Strona:PL Marivaux - Komedye.djvu/061

Ta strona została uwierzytelniona.

(Arlekin wchodzi smętny, ze zwieszoną głową, i, nie mówiąc słowa, zbliża się do Sylwii. Staje przed nią i spogląda przez chwilę w milczeniu; tuż za nim wchodzi Trywelin, niewidzialny.)
ARLEKIN. Ukochana moja!
SYLWIA, swobodnie. I cóż?
ARLEKIN. Spójrz na mnie.
SYLWIA, zakłopotana. Do czegóż to wszystko? Sprowadzono mnie, abym rozmówiła się z tobą; spieszno mi. Czego chcesz?
ARLEKIN, tkliwie. Czy to prawda, że ty mnie oszukałaś?
SYLWIA. Tak; wszystko co czyniłam, to tylko tak, dla własnej przyjemności.
ARLEKIN, zbliżając się, serdecznie. Ukochana moja, powiedz szczerze; nie lękaj się niegodziwej wróżki, niema jej tutaj, przysięgła mi. (Pieszcząc Sylwię) Tak, tak, uspokój się, maleńka; powiedz, czy jesteś tak przewrotna? Czy będziesz żoną przebrzydłego pasterza?
SYLWIA. Jeszcze raz ci powtarzam, że wszystko prawda.
ARLEKIN, płacząc z całych sił. Hu, hu, hu!
SYLWIA, na stronie. Brakuje mi odwagi. (Arlekin szuka po kieszeniach, dobywa mały nożyk i ostrzy go na rękawie). Co ty chcesz czynić? (Arlekin, nie odpowiadając, wyciąga ramię jakby dla nabrania rozmachu i rozchyla nieco ubranie na piersiach.) Zabije się! Wstrzymaj się, uko-