— Co to, groźba?! — krzyknął, siniejąc z gniewu Pericord, — pan jesteś zdolny, zostać mordercą, jak zostałeś złodziejem!... Oddaj mi patent!
— Nie!
Pericord skoczył jak dziki zwierz; jego przeciwnik wyrwał się, ale się potknął o pustą skrzynkę i upadł.
Lampa zachwiała się, spadła i zgasła. Szopa pogrążyła się w ciemności, tylko słaby promyk księżyca, przebijając się przez wązką szczelinę, drgał na ogromnych skrzydłach.
— Oddasz patent?
Milczenie.
— Zwrócisz mi go czy nie?
Milczenie. Żadnego dźwięku oprócz brzęczenia i zgrzytania maszyny.
Z sercem ściśniętem trwogą Pericord zaczął w ciemności poomacku szukać w około siebie. Nakoniec palce jego dotknęły czyjejś ręki. Ręka ta była nieruchoma. Gniew zamienił się w przerażenie. Potarłszy zapałkę, podniósł lampę i zapalił. Brown leżał na ziemi wyciągnięty. Pericord objął go rękoma i uniósł.
Teraz poznał przyczynę milczenia przeciwnika. Nieszczęśliwy, padając, przekręcił prawą rękę, w której trzymał nóż i całym ciężarem wbił go sobie w ciało. Śmierć nastąpiła natychmiast.
Siadłszy na brzegu przewróconej skrzynki, wynalazca wbił tępy, bezmyślny wzrok w przestrzeń...
Strona:PL Mark Twain-Trup w obłokach.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.