Strona:PL Mark Twain - Przygody Hucka 01.djvu/057

Ta strona została uwierzytelniona.

już stało, długo więc spać musiałem. Tatko stał nademną i wyglądał zarówno na człowieka w złym humorze, jak i na chorego. Powiada do mnie.
— A ty co robisz z tą strzelbą?
Przypuszczając, że nie pamięta, co wyrabiał w nocy, odpowiadam:
— Ktoś tu wejść próbował, więc miałem broń w pogotowiu.
— Czemużeś mnie nie obudził?
— Próbowałem, ale nie mogłem.
— Hm! No, dobrze...
— Idź-no zobacz, czy niema rybek na haczykach... Z wieczora założyłem wędki... Ja także wyjdę, lecz nie na długo.
Gdy drzwi otworzył, pobiegłem prosto nad rzekę. Woda niosła gałęzie, spore odłamy kory, oderwane kępki nadbrzeżnej ziemi, widocznie rzeka przybierała. Czemu ja teraz nie w mieście! miałbym używanie, co się zowie. Czerwcowy przybór zawsze zdobycz mi dawał. Niech tylko woda przybierze, zaraz niesie drzewo różnej wielkości. Łapało się nieraz i po kilkanaście balów razem zbitych.
Idąc brzegiem, to bacznie śledziłem ojca, to spoglądałem na powierzchnię rzeki. Patrzę, aż tu płynie jak łabędź łódź prześliczna, ze trzynaście do czternastu stóp długa. Jak żaba skoczyłem z brzegu do wody i za chwilę siedziałem w łodzi. Gdym do brzegu dopłynął, tatki jeszcze nie było. Kierując łódź w stronę niewielkiej zatoki, zacienionej brzozami i dzikiem winem, postanowiłem schować dobrze swą zdobycz, a gdy przyjdzie chwila ucieczki, popłynąć sobie z jakie mil pięćdziesiąt w dół rzeki i przybić do