nie można, wyznam więc prawdę, prosząc o dotrzymanie danego mi słowa. Rodzice moi już nie żyją, a opieka oddała mnie na naukę do właściciela folwarku, o trzydzieści mil ztąd wgłąb kraju, starego skąpca, który tak źle się ze mną obchodził, że nie mogąc dłużej wytrzymać, ściągnąłem córce trochę ubrania i uciekłem w przekonaniu, że wuj mój, Abner Moore, zechce się mną zaopiekować. To też pilno mi było dojść do tego miasteczka — do Goshen.
— Co ty mówisz, Goshen? Ależ to nie Goshen. To Nowy Piotrków. Goshen o dziesięć mil dalej, w górę rzeki. Któż ci powiedział, że to Goshen.
— Kto? Jakiś człowiek, którego spotkałem dziś rano, o samym świcie. Kazał mi z gościńca zejść na prawo.
— Chyba był pijany. Na lewo właśnie do Goshen iść trzeba.
— Ha, co prawda, wyglądał na pijanego, ale teraz mniejsza już o to. Stało się! Trzeba ruszać w drogę, bo powinienem być w Goshen o wschodzie słońca.
— Poczekaj-no chwilę. Dam ci przekąskę, przyda się w drodze.
Krzątając się koło przekąski, pyta mnie:
— Powiedz no, gdy krowa chce się podnieść, na które nogi wstaje?
— Na tylne, proszę pani.
— Dobrze, a koń?
— Na przednie.
— Z której strony drzewo mchem porasta?
— Od północy.
Strona:PL Mark Twain - Przygody Hucka 01.djvu/092
Ta strona została uwierzytelniona.