jednak mówiła, że takie „pożyczanie,“ to poprostu kradzież i że nikt uczciwy nie weźmie takiej pożyczki. A Jim znów twierdził, że podług niego i tatko ma słuszność i wdowa także, to też najlepiej wybrać kilka rzeczy i dać sobie słowo, że tych nigdy od nikogo nie pożyczymy, a za to z czystem sumieniem pożyczać inne, koniecznie dla nas potrzebne. Rozmawialiśmy raz o tem przez całą noc, nie mogąc postanowić, czego się wyrzec: arbuzów, czy melonów, czy jarzyn. Nad ranem jednak daliśmy sobie słowo nie tykać dzikich jabłek i pasternaku! Przedtem sumienie nas trochę gryzło, ale teraz spokój nam wrócił. Ja szczególniej bardzo byłem zadowolony, bo dzikich jabłek nigdy nie jadłem, a pasternak dopiero za pąrę miesięcy mógł dojrzeć.
Od czasu do czasu zastrzeliliśmy kurkę wodną lub cyrankę. To już ich wina! Padały ofiarą te tylko, które za wcześnie wstały, albo za późno spać się kładły. Wogóle, żyliśmy sobie, aż miło.
Drugiej, czy trzeciej nocy po minięciu Saint-Louis mieliśmy po północy straszliwą burzę z piorunami, błyskawicami i z taką ulewą, że nie strumieniem, lecz płachtą całą spadała woda z nieba. Siedzieliśmy schowani w naszej budzie, zdawszy opiekę nad tratwą jej samej. Przy świetle błyskawicy widzieliśmy tylko przed sobą gościniec wodny, cały pomarszczony falami, po obu bokach ciekące wodą skały, a zresztą nic. Aż wreszcie powiadam do Jim’a:
— Patrz-no, Jim, spójrz tam, w bok trochę! Był to parowiec, który się rozbił, wpadłszy na skałę
Strona:PL Mark Twain - Przygody Hucka 01.djvu/099
Ta strona została uwierzytelniona.