— Tatko, mama i siostra i...
Tu płacz niby przerywa mi mowę, więc on zniecierpliwiony:
— Tam do licha, pocóż tak beczysz? Wszyscy mamy swoje zmartwienia i każdy znajdzie swój koniec. No, gadaj, cóż się z nimi stało?
— Oni... ich... oni... To pan jesteś stróżem tej łodzi?
— Ja — z zadowoleniem odpowiada — ja jestem i kapitan i właściciel i pomocnik kapitana i sternik i stróż i robotnik, a czasem uchodzę także za bagaż i pasażerów. Nie taki-m ja bogaty, jak stary Hornback, i nie mogę tyle co on świadczyć swoim siostrzeńcom, a Tomek, Dick i Henryk nie dostają odemnie tyle pieniędzy, ile ich on rozrzuca. Ale mówiłem mu nieraz, że za nic w świecie nie przyjąłbym jego miejsca, bo jestem stworzony do pływania po wodzie, nie do lądu. I niech mnie dyabli porwą, jeżeli potrafiłbym wyżyć w mieście przez dwa dni z rzędu, gdzie nic niema do roboty, a wszędzie kurz, domy i kamienie. Więc mówię ja staremu...
Przerywam mu głosem piskliwym:
— Nieszczęście ich spotkało... okropne nieszczęście...
— Kogo?
— Tatkę i mamę i siostrę i pannę Hooker także i jeżeli nie popłyniecie tam zaraz...
— Gdzie, tam? Gdzież oni są?
— Na pokładzie tonącego parowca.
— Jakiego parowca?
— Jeden jest tylko.
— Co? Przecie nie Walter-Scotta.
Strona:PL Mark Twain - Przygody Hucka 01.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.