nim ujrzałem nareszcie światełko płonące na tratwie Jim’a, a gdym je ujrzał, to i tak wydało mi się przynajmniej o tysiąc mil oddalone. Przez ten czas niebo zaczęło rozjaśniać się trochę na wschodzie, przybiliśmy więc do jakiejś wysepki, ukryli tratwę, czółno na brzeg wyciągnęli, a sami, rzuciwszy się na tratwę, zasnęliśmy jak zabici.
Wyspawszy się należycie, przetrząsnęliśmy worek, który Packard rzucił do łodzi. Rabusie dobrze się obłowili: znalazły się w worku buty, kołdry, ubranie, bielizna, książki, cygara. Nigdy w życiu nie byliśmy jeszcze tak bogaci. Cygara były wyśmienite. Całe popołudnie leżeliśmy w lesie rozmawiając, ja też sobie czytałem książki i wogóle używaliśmy wypoczynku. Gdym Jim’owi opowiedział wszystko, co mi się wydarzyło na parowcu, i całą moją rozmowę z właścicielem łodzi żaglowej, odpowiedział, że on wcale nie pragnie podobnych przygód.
— Bo — mówił Jim — kiedyś ty zszedł po schodkach, a ja szukałem tratwy, tom o mało nie umarł ze strachu i pewności, żem przepadł na wieki. Bo tak: jeżeli nas nie ocalą, to utoniemy, a jeżeli nas ocalą, to ten zbawca odprowadzi mnie do miss Watson, dla nagrody; miss Watson zaś sprzeda mnie do Orleanu,