Strona:PL Mark Twain - Przygody Hucka 01.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

wym brzegiem a wysepką gęsto zakrzewioną, żeby dzień tam przepędzić, domyślając się czegoś, rzekłem do Jim’a.
— A może minęliśmy Kair podczas owej mgły nocnej?
— E! nie warto już mówić o tem, Huck — odrzecze Jim — czy to biedny murzyn może być szczęśliwy? Wiedziałem, że to nie koniec zgryzot, które nam przyniosła skóra grzechotnika.
— Bogdajbym nigdy nie był widział tej skóry!
— To nie twoja wina, Huck, złotko moje, nie twoja. Tyś nie wiedział, że ona nieszczęście sprowadza. Niepotrzebnie czynisz sobie wyrzuty.
Gdy się rozwidniło, patrzymy: po lewej ręce czyste, jasne wody Ohio, po prawej stara nasza Missisipi. A zatem Kair za nami.
Trzeba coś było obmyśleć: tratwą płynąć pod wodę nie można, wysiąść na brzeg niema po co. Nie było innej rady, tylko doczekać się nocy i wtedy dopiero łódką próbować szczęścia. Przespaliśmy więc cały dzień w zaroślach bawełnianych, aby sił nabrać do czekającej nas pracy, ale gdyśmy o zmroku wrócili do naszej tratwy, pokazało się, że łódź przepadła.
Przez dość długą chwilę milczeliśmy obaj. Cóż było mówić? Wiedzieliśmy doskonale, że to jeszcze dalszy ciąg skutku skóry wężowej, więc na cóżby się zdało gadanie?
Należało zrobić jakieś postanowienie. Pokazało się, że niema innego sposobu, tylko dalej płynąć tratwą, dopóki nie zdarzy się sposobność kupienia łodzi, dla powrócenia do Kairu.