Z nadejściem nocy siedliśmy znów na tratwę.
Każdy, kto do tej pory jeszcze nie uwierzył w przekleństwo skóry węża, uwierzy i przekona się, gdy usłyszy, co dalej zaszło.
Płynęliśmy już ze trzy godziny Noc z czarnej przechodziła w szarą i tak jakby gęstniała, co jest zawsze złą bardzo rzeczą, równie prawie niebezpieczną jak mgła. Nie widać brzegów rzeki, szaro wszędzie i chmurno.
Wtem słyszymy: płynie parowiec. Zapaliwszy latarnię, słuchamy jak dyszy, jak rozbija wodę, choć nie widzimy go wcale. Dopiero gdy był już bliziutko, patrzymy: płynie wprost na nas. Robią to parowce niekiedy dla poznania, o ile zbliżyć się mogą bez uderzenia statku, czasami koło parowca zaczepi o łódź lub tratwę, uderzy ją, uszkodzi, a sternik śmieje się, myśląc, że zrobił coś arcy-mądrego.
Płynie tedy, nadpływa, widzimy już, że nam nie daruje, że ani myśli nas minąć. Był to parowiec ogromny i śpieszył się bardzo; wyglądał jak wielka, czarna chmura, wysadzana rzędami świecących robaczków świętojańskich. Zanim się opatrzyliśmy, wisiał już prawie nad nami, wyszczerzając na nas szeroko otwarte drzwi pieców, jakby szereg zębów rozpalonych do czerwoności. Nagle dał się słyszeć krzyk, wołanie mnóstwa naraz głosów, dzwonienie dzwonków sygnałowych, komenda zatrzymania maszyny, syk, szum, gwizd raptownie wypuszczanej pary — i podczas gdy Jim, niespodzianie w górę podrzucony wpadał do wody z jednej strony a ja z drugiej, parowiec, zdruzgotawszy tratwę, przepływał środkiem jej szczątków.
Strona:PL Mark Twain - Przygody Hucka 01.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.