Ostrza siekier wysoko wznoszonych błyskały w słońcu co chwila, a zaraz potem dochodził, stłumiony nieco oddaleniem, głuchy trzask rąbanej kłody, zmieszany z mimowolnem stęknięciem drwala.
Raz, pamiętam, zaległa rzekę mgła tak gęsta, że na przepływających tratwach i łodziach bito w blachy żelazne, aby hałasem dać znać o sobie parostatkom. Tratwa jakaś otarła się o nas; słyszeliśmy rozmowy na niej i śmiechy, aleśmy nikogo zgoła nie widzieli, jak gdyby duchy jakieś niosły się powietrzem i ztamtąd ludziom urągały. Jim utrzymywał nawet, że to duchy, ja jednak zaprzeczyłem temu, pewien, że duchy nie mówią. Bodaj to licho wzięło tę mgłę przeklętą!
O zmierzchu, puszczając się w drogę, pozwalaliśmy tratwie płynąć, gdzie zechce, a raczej, gdzie ją prąd poniesie. Zapaliwszy fajki, spuszczaliśmy nogi do wody, rozmawiając o różnych rzeczach. O ile na to komary pozwalały, byliśmy zupełnie nadzy, dniem i nocą; nowe ubranie, które mi sprawiono w rodzinie Buck’a, zanadto było porządne, żeby mnie nie krępowało, a przytem nigdy nie lubiłem elegancyi.
Zdarzało się, że przez całą noc nie spotkaliśmy żywej duszy. Gdzieś, daleko, na jednym lub na drugim brzegu błysnął ogień w jakimś domku nadbrzeżnym, nad głowami świeciły nam gwiazdy i dobrze było, ach! jak dobrze, leżąc na wznak, spierać się o to, czy gwiazdy są czyjemś dziełem, czy też popoprostu same z siebie powstały. Jim utrzymywał, że ktoś je musiał zrobić, ja zaś przeciwnie twierdziłem, bo komuby się tam chciało taką mnogość
Strona:PL Mark Twain - Przygody Hucka 01.djvu/170
Ta strona została uwierzytelniona.