Strona:PL Mark Twain - Przygody Hucka 02.djvu/031

Ta strona została uwierzytelniona.

tak odrazu. Nie bylibyśmy stracili tyle czasu na sprzeczkę.
Gdy tak rzekła, widzę, żem wybrnął cało i rad jestem z siebie. Ale za chwilę znów pyta:
— I ty także bywasz w kościele?
— Bywam... regularnie.
— Gdzież siadasz?
— Gdzieżby, jak nie w naszej ławie?
— W czyjej ławce?
— W naszej.. w ławce twego stryja, Harvey’a.
— A na cóż stryjowi ławka?
— Jakto, na co? Gdzież będzie siedział?
— Ja myślałam, że stryj nie siedzi w kościele, tylko stoi na ambonie?
— Bogdajże mnie! Zapomniałem, że stryj jest kaznodzieją!
Dławiąc się tedy kosteczką kurczęcia, myślę nad tem, jak wybrnąć. Wreszcie powiadam:
— Niechże cię nie znam! Więc tobie się zdaje, że jeden jest tylko kaznodzieja w kościele?
— A na cóżby ich miało być więcej?
— A któżby kazanie miał dla króla? Jakaś ty zabawna! Tam jest kaznodziejów... ni mniej, ni więcej, tylko... siedemnastu!
— Siedemnastu! Chryste Panie! Oj, nie chciałabym słuchać ich wszystkich, choćbym zaraz potem miała pójść prosto do nieba! Siedemnastu! to chyba w jeden dzień nie skończą? Tygodnia na to potrzeba!
— Dziecko jesteś. Codzień mówi inny
— A cóż reszta robi?
Nic? Kręcą się po kościele, czasem który