ło: raz na zawsze zejść im z drogi i nigdy już nie oglądać ich królewsko-książęcych mości.
Gdym stanął wreszcie na folwarku Phelps’a, zastałem tam taką ciszę, jakby to była niedziela, nie dzień powszedni.
Wszyscy robotnicy byli w polu, słońce piekło jak ogniem, a w powietrzu unosiło się to leciutkie brzęczenie owadów i muszek, które, gdy gdziekolwiek słyszę, to zdaje mi się, że tam już niema żywej duszy, że albo wszyscy gdzieś poszli, albo wymarli. A wtedy nawet, gdy się wiatr podniesie i zaszeleści listkami, to jeszcze mi smutniej, bo mniemam, że to duchy, dawno umarłe, coś o mnie szepczą. Taki mnie smutek wówczas ogarnął, że wolałbym nie być na świecie.
Folwark Phelps’a był jedną z tych małych plantacyj bawełny, którą koń jeden obrobić może. Wszystkie one do siebie podobne: duże podwórze, otoczone rowem, a nad nim coś nakształt ogrodzenia z pni przepiłowanych i zaostrzonych na końcu, ale nierównej długości, tak, że wyglądają jakby ustawione rzędem beczułki niejednakowego wymiaru. Podobne ogrodzenie do tego głównie służy, aby stanąwszy na