Strona:PL Mark Twain - Przygody Hucka 02.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

wyszliśmy z pokoju oknem, a spuściwszy się po piorunochronie, dalejże do miasta, bo głowę gotów byłem dać za to, że nikt nie ostrzeże króla i księcia i że powinienem uczynić to jak najśpieszniej, jeżeli chcę ich ocalić od niebezpieczeństwa nie na żarty.
W drodze opowiedział mi Tomek, jakim sposobem zostałem zamordowany, jak niezadługo potem zniknął gdzieś mój tatko i już się więcej nie pokazał, jakiego hałasu narobiła ucieczka Jim’a. Ja zaś opowiedziałem Tomkowi, jakie to król i książę dawali przedstawienia i o naszej podróży tratwą, ale nie wszystko, bo nie zdążyłem. Przybyliśmy do miasta o pół do dziewiątej. W miarę, jak się zbliżamy do środka, coraz wyraźniej słyszymy wrzawę: krzyki, wycia, gwizdanie, jedni dmą w rogi, drudzy bębnią w żelazne patelnie, inni gwoździem skrobią po glinianych naczyniach, a jeszcze inni trąbią z całej siły w puste tykwy.
Usunęliśmy się nieco na bok, żeby przepuścić cały ten tłum, wpośród którego spostrzegłem księcia i króla. To jest właściwie domyśliłem się, że to są oni, bo z twarzy, ani z postaci niepodobni byli do ludzi. Wyglądali raczej na dwa chodzące pióropusze wojskowe, znacznie tylko większe od prawdziwych, tak najeżeni byli piórami, które przylgnęły do wymazanej smołą ich skóry. Taka mnie litość ogarnęła, że chyba nigdy już w życiu nie będę czuł do nich żalu za wyrządzane mi różne przykrości. Straszny to był widok!... Jak to jednak ludzie potrafią być okrutnymi dla swych bliźnich!
Przekonawszy się, żeśmy zapóźno przybyli i że nic już pomódz nie możemy, zapytujemy jednego