Strona:PL Mark Twain - Przygody Hucka 02.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

— Boże zmiłuj się, straszno żyć w takim domu!
— Pewnie, że straszno! Ja taka byłam wystraszona, że bałam się położyć do łóżka, wstać, usiąść, poruszyć się z miejsca. Do tego doszłam! już mnie rozum opuszczał. Mój Boże — myślałam — na górze śpią moi siostrzeńcy... Sami jedni, od wszystkich daleko. Tak drżałam o chłopców, że... nie śmiejcie się państwo... zamknęłam ich na klucz. Każdyby zrobił to samo. Bo tu z jednej strony obawa, jak się to skończy, a z drugiej to „cudze dzieci!“ Gdyby im się, broń Boże, co przytrafiło! W strachu człowiek sam nie wie, co robi. Bo choć to dobre dzieci, ale zawsze chłopcy! Więc jakże tu drzwi nie zamknąć, kiedy...
Tu głosu zabrakło cioci Salusi. Wzrokiem tylko wodziła po obecnych, a kiedy spojrzenie jej zatrzymało się na mnie, podniosłem się cichutko i wyszedłem.
Późnym już wieczorem, gdy się wszyscy rozjechali, przyszedłem do ciotki i zacząłem opowiadać, że hałas i strzały obudziły nas, a ponieważ drzwi były zamknięte, nam zaś szło o zabawę, więc też zsunęliśmy się po piorunochronie, czego zresztą nigdy już nie uczynimy. Potem powtórzyłem to wszystko, com opowiedział wujaszkowi. Ciotka, przebaczywszy nam, pocałowała mnie, zamyślając się jednak, bo wciąż ją gnębił niepokój o Sida.
— Ach, nieszczęście... Noc już prawie, a Sid’a niema... Co się z tym chłopcem stało?
Chcąc skorzystać ze sposobności, zrywam się i mówię:
— Ciociu, dobiegnę do miasta i z nim powrócę.