Strona:PL Mark Twain - Yankes na dworze króla Artura.pdf/115

Ta strona została przepisana.

— On jest uratowany! — krzyknęła — słowa twoje są słowami króla, jesteś wysłańcem króla Artura! Słowa króla są złotem!
— Dobrze. Więc widzicie teraz, ze możecie mi zaufać. Dlaczegóż więc mi nie ufacie? Opowiedzcież mi tę całą bistorję z jeleniem. Doskonale widzę, że nie przyznaliście się dlatego, że nie mieliście się do czego przyznać!
— Jakto nie miałem do czego się przyznać, Panie?! Przecież to ja zabiłem jelenia!
— Wyście zabili? Moi kochani, teraz już nic nie rozumiem.
— Drogi panie, ja na kolanach go błagałam, by się przyznał, ale...
— Wyście prosili? Coraz mniej rozumiem... Pocóż go o to prosiliście?
— Gdyż wtedy umarłby prędko i bez męczarni.
— Tak, to ma swoje podstawy, ale czyż on sam nie chciał prędkiej śmierci bez tortur?
— On? Ależ naturalnie, że chciał.
— Więc czemu się nie przyznał?
— Ach, szlachetny sir, nie łatwo jest zostawić żonę i dziecko bez chleba i bez dachu nad głową!
— O, złote serce! Wszystko teraz rozumiem! Okrutne prawo konfiskuje majątek przestępcy, który się przyzna, a rodzinę puszcza z torbami w świat. Zamęczonoby tu ciebie do śmierci, ale bez przyznania się do winy z twojej strony nie ograbionoby wdowy i dziecka. Postąpiłeś, jak dobry mąż. A ty, wierna żono, jak prawdziwa kobieta, chciałaś kupić mu spokojną śmierć ceną własnej powolnej śmierci głodowej. Obydwoje poświęcaliście się jedno dla drugiego. Wezmę was do swojej kolonji, znajdzie się tam dla was praca. Jest to moja fabryka, gdzie z automatów czynię ludzi.