Strona:PL Mark Twain - Yankes na dworze króla Artura.pdf/148

Ta strona została przepisana.

raz. Tłum dla magów zawsze był przeszkodą podobnie, jak dla spirytystów moich czasów. Zawsze znajdzie się sceptyk, który zapali światło w najbardziej nieodpowiedniej chwili i popsuje całą sprawę.
Zresztą, było mi bardzo nie na rękę odrywać Merlina od jego zajęć, dopóki sam nie zakończyłem wzystkich przygotowań do pracy. Moi asystenci zaś wraz z niezbędnemi materjałami mogli nadejść z Camelotu nie wcześniej, niż za jakieś dwa, trzy dni.
Obecność moja jednakże bardzo pokrzepiła mnichów na duchu i na nowo obudziła w nich nadzieję, po raz pierwszy od dni dziesięciu kusili oni siebie tej nocy, jak się należy. Kiedy przestali czuć w brzuchach niemiłą pustkę, nastrój ich się znacznie poprawił, a kiedy do tego przyłączył się wpływ wychylanego dzbanami miodu, wesołość doszła do szczytu. Posypały się żarty i dowcipy, stare, dobre dowcipy krążyły, przechodząc z ust do ust, łzy płynęły z oczu, szerokie gardziele nie zamykały się ani na chwilę, a okrągłe brzuchy trzęsły się od niemilknącego śmiechu. Ciche, żałosne dźwięki dzwonów tonęły w hałasie tej orgji.
Wreszcie przyszło mi do głowy opowiedzieć własną anegdotę. Trudno opisać jej sukces. Coprawda, nie tak odrazu znowu się połapano o co w niej chodzi, gdyż autochtoni tutejsi są przyzwyczajeni do bardziej nieskomplikowanego i rubasznego humoru. Dopiero po piątem powtórzeniu zaczęli zlekka parskać, po ósmem, zdawało się, że zerwą sobie boki ze śmiechu, po dwunastem leżeli pokotem na ziemi i pod stołami, a po piętnastem musiałem zbierać ich członki i doprowadzić je własnoręcznie do porządku.
Rozumie się, że wyrażam się obrazowo. Nie ulega wątpliwości jednakże to, że wyspiarzy naogół