Strona:PL Mark Twain - Yankes na dworze króla Artura.pdf/213

Ta strona została przepisana.

zajęty wykańczaniem swego dzieła. Byliśmy radzi, że ta kobieta weźmie na siebie część pracy domowej: wpadliśmy w potrzask, któryśmy sami na siebie zastawili, pozostając na miejscu, narażaliśmy się na niebezpieczeństwo zarazy, mogącej powstać z powodu rozkładających się trupów, wychodząc zaś stąd, mogliśmy wpaść w ręce wrogów. Zwyciężyliśmy — i byliśmy zwyciężeni jednocześnie. Patron zdawał sobie z tego sprawę, jak i my wszyscy.
Gdybyśmy poszli do tych nowo formujących się wojsk, może udałoby się nam nawiązać z niemi przyjazny kontakt. Ale Patron nie mógł chodzić, ja również nie byłem w stanie, gdyż pierwszy zapadłem na zdrowiu z powodu strasznego smrodu rozkładających się ciał. Zachorowywali stopniowo inni. Jutro... przyszło wreszcie to „jutro“, a z niem nasz kres.
Około północy obudziłem się i zobaczyłem, że wiedźma czyni rękami jakieś dziwne passy nad obliczem Patrona. Nie zrozumiałem, co to ma oznaczać. Wszyscy prócz warty przy dynamo spali. Kobieta zaprzestała swych dziwacznych ruchów i na palcach posunęła się ku drzwiom. Krzyknąłem:
— Stać! Coś tam robiła?
Zatrzymała się i rzekła ze złośliwym śmiechem:
— Zwyciężyliście i jesteście zwyciężeni! Tamci wszyscy zginęli, lecz i wy zginiecie wszyscy. Umrzecie tu prócz niego. On śpi i będzie spał przez 13 wieków. Jestem Merlin!
Atak złośliwego, szaleńczego chichotu wstrząsnął nim tak, iż kołysząc się jak pijany, złapał za jeden z drutów, by nie upaść. Jego usta pozostały otwarte, jakby wciąż jeszcze śmiał się. Sądzę, że ten skamieniały śmiech pozostanie na jego twarzy, zanim ciało nie rozsypie się w proch.