Strona:PL Mark Twain - Yankes na dworze króla Artura.pdf/74

Ta strona została przepisana.

Panami zamku byli trzej bracia wielkoludy, z których każdy miał po cztery ręce i po jednem oku pośrodku czoła, wielkości owocu. Jakiego owocu — niewiadomo. Taka była zazwyczaj ścisłość podobnych opowiadań.
Trudno temu uwierzyć! Ale król i cały okrągły Stół byli w dzikim zachwycie od tej nadzwyczajnej okazji popisania się swą odwagą. Każdy z tej kompanji namiętnie pragnął uczestniczyć w owej awanturniczej przygodzie i prosił o udzielenie mu tej misji. Lecz ku ich niezadowoleniu i zmartwieniu król powierzył ją osobie, która ani myślała o to prosić. Tą osobą byłem ja. Łatwo zrozumieć, że udało mi się jedynie z dużym wysiłkiem powstrzymać od wybuchów radości, gdy Klarens przyniósł mi tę wiadomość. Lecz dawny paź zupełnie nie panował nad sobą. Nie przestawał zachwycać się i wychwalać króla, który uszczęśliwił mnie dowodem tak ogromnej łaski i zaufania.
Nie mógł on literalnie powstrzymać rąk ani nóg, które bez przerwy wykonywały najbardziej zawrotne piruety.
Co do mnie, to wysiłek, jaki czyniłem, aby nie objawiać swojej radości, nie kosztował mnie znów zbyt wiele trudu. Prawdę mówiąc pieniłem się w duchu ze wściekłości myśląc o tej idjotycznej przygodzie i z trudem ukrywałem to pod maską spokojnego zadowolenia. Zdaje się, że nawet powiedziałem, iż się ogromnie cieszę. Być może, że było to do pewnego stopnia prawdą. Byłem zadowolony o tyle, o ile może być zadowolony człowiek, któremu wypaproszono wnętrzności. Lecz tracenie czasu na bezpłodne biadanie nie było moim zwyczajem, trzeba było nie zwlekając, wziąć się do rzeczy. Posłałem po winowajczynię tej całej historji. Przyszła dziewczyna dość miła, jak można było sądzić, skromna i poczciwa, lecz która,