nie niezbędne dla nadania współczesnej rewolucyi poważnego znaczenia.
Rewolucyje mieszczańskie, np. z XVIII stulecia, szybciej kroczą od jednej zdobyczy do drugiej, coraz silniejsze dramatyczne efekty wstrząsają ich akcyja, ludzie i rzeczy zdają się lśnić ognistymi brylantami, ekstaza jest chlebem codziennym, lecz za to trwają one krótko. Punkt kulminacyjny zbliża się wielkimi krokami, przechodzi, a długotrwały przesyt ogarnia połeczeństwo, które nie nauczyło się
jeszcze przyswajać i zużytkowywać rezultatów okresu burzliwych
wybuchów. Rewolucyje proletaryjatu przeciwnie, jak dowiodły tego rewolucyje XIX wieku, krytykują nieustannie same siebie, przerywają bieg własny, powtarzają to, co napozór dokonanem już zostało, wyszydzają okrutnie połowiczność, słabość i marność pierwszych prób, zdają się obalać przeciwnika w tym jedynie celu, by wyssał nowe siły z ziemi i jak olbrzym, przeciwko nim powstał, cofają się ciągle przed nieokreśloną potwornością własnych środków, dopóki sytuacyja sama nie zagrodzi im drogi, nie dopuszczając odwrotu, a wówczas:
— Hic Rhodus, hic salta!..[1]
Zresztą każdy jako tako wyćwiczony spostrzegacz, nawet jeżeli nie śledził rozwoju Francyi, przeczuwać musiał, że grozi rewolucyi niesłychana kompromitacyja. Dość było słyszeć zadowolone z siebie zwycięzkie uj.danie, którem panowie demokraci winszowali sobie wzajemnie łaskawych skutków 2-go maja 1852. Dzień ów (2-go maja 1852) był w ich głowach jakąś idée fixe, dogmatem, czemś w rodzaju owego dnia, w którym, podług wiary chiliastów, Chrystus miał się znowu ukazać i rozpocząć tysiącletnie państwo. Słabość, jak zwykle, szukała ucieczki w cudach, nieprzyjaciel zdawał się jej być pokonanym, gdy wyobraziła sobie jego ucieczkę przed
marami rewolucyi. Rzeczywistość przestała być dla słabości zrozumiała wobec bezczynnego uwielbienia przyszłości, która ją oczekuje i czynów, które ma wykonać niezawodnie, ale na które jeszcze czas nie przyszedł. Pseudo-bohaterowie, którzy niewątpliwą niezdarność swoją starali się pokryć przez wzajemne współczucie i skupienie się w jednę grupę, przygotowali tłomeczki, schowali przedwcześnie przygotowane laury i krzątali się właśnie na rynku wekslowym, dyskontując respubliki in partibus, dla których po cichu, ze zwykłą skromnością, troskliwie już byli zorganizowali personal rządowy. 2 grudnia spadł na nich, jak piorun z jasnego nieba, a ludy, które w czasach małodusznego rozstroju, pod wpływem wewnętrznego strachu, chętnie pozwalaja się ogłuszać najdonośniejszym krzykaczom, przekonały się może nareszcie, że czas, kiedy głosy gęsi mogły uratować Kapitol, dawno już do przeszłości należy.
Konstytucyja, zgromadzenie narodowe, partyje dynastyczne, republikanie błękitni i czerwoni, afrykańscy bohaterowie , grzmoty trybuny, błyskawice prasy codziennej, cała literatura, imiona głośne w polityce i znakomitości umysłowe, burżuazyjne ustawy, niedogodne prawo, liberté, egalité, fraternité[2] i 2 maja 1852 — wszystko zniknęło, jak senne widziadło pod zaklęciem jednego człowieka, którego nieprzyjaciele nawet nie uważają za czarownika. Ogólne prawo wyborcze żyło tylko chwilę dłużej, jakby dla tego, by przed oczyma