Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/109

Ta strona została skorygowana.
105
──────


dy aż nadto żal usprawiedliwiały; a jednak nie one to sprawiały jéj najcięższe cierpienia, chociaż nie przyznawała tego przed samą sobą. Mogła mówić narzeczonemu: „przestaniemy na małém” — jest to bowiem frazes elastyczny, frazes, do niczego nie obowiązujący, który wszystko objąć może. Teraz ogarniał ją niesmak, z niczém nie dający się porównać. Natura jéj buntowała się przeciw tak zwanéj prozie życia, a ta ukazywała się jéj z najbrzydszéj strony. Ryszard znał ją może lepiéj, niż ona sama siebie. Pozbawiona zwykłych zajęć i zwykłych rozrywek, wpadała w stan odrętwienia.
Jadwinia znieść nie mogła milczenia i bezczynści. Co chwila zmieniała miejsce, zbliżała się do okna i opierając czoło o szyby, spoglądała na zaśnieżoną ulicę, ważąc w swéj główce jakieś plany, jakieś marzenia i nadzieje, których siostra rozwiać nie zdołała.
Zegar wydzwonił trzecią.
— Marcelo! — zawołała — ty głodną być musisz; zapomniałyśmy o śniadaniu. Zrobię ci herbaty.
Od czasu odejścia kucharki, Marcela nie była w stanie przełknąć restauracyjnego jedzenia, na jakiém poprzestawać musieli; żyła tylko herbatą, którą przyrządzała jéj Jadwinia, parząc sobie ręce, nie przywykłe do téj czynności.
Stanisław powrócił z biura. Chmurny rzucił się na fotel, paląc w milczeniu cygaro, których jeszcze