Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/114

Ta strona została skorygowana.
110
──────


— A! gdybym ja była mężczyzną! — wtrąciła energicznie Jadwinia.
— A! gdybym ja był kobietą, taką piękną kobietą, jak Marcela! — odparł szyderczo. — Potrzeba jéj tylko wypowiedziéć słówko jedno... co mówię! skinąć białym paluszkiem, ażeby z ostatniéj toni wyratować siebie, nas wszystkich.
Marcela wlepiała w niego ciągle wzrok pełen żałości, jak ofiara, któréj zadają cios śmiertelny. Ona także nie myślała odrzucać uśmiechu losu, choć ukazywał się w niesympatycznéj postaci pana Melchiora. A jednak łzy jéj były szczere, szczerym nawet opór, jaki stawiała bratu. Wiedziała dobrze, iż on złamanym zostanie, ale wolała poddać się jego woli, niżeli uledz własnéj pokusie. Przeciw temu małżeństwu buntowało się jéj serce, jéj estetyczne poczucie, jéj przywyknienia, a szczególniéj owe szlachetne pojęcia, któremi przesiąkła i które wyznawała, wprawdzie bez trudu i ofiary żadnéj, bo nigdy dotąd konieczności życia nie stanęły z niemi w kolizyi.
— Gdybym mogła umrzéć! — wykrzyknęła znowu z głębi serca.
W tym wykrzykniku konał jéj opór.
— Wiesz dobrze — zawołał gniewny Stanisław — iż śmierć nie przychodzi na zawołanie. Wy kobiety lubicie próżne słowa.
Przycisnęła z rozpoczą dłonie do czoła, zatapiając alabastrowe palce w złotych włosach, a z piersi