Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/117

Ta strona została skorygowana.
113
──────


— Jesteś pan bardzo dobrym dla nas — skończyła, usiłując pokryć swoje wrażenia.
Pan Melchior nie umiał rozpoznać tych subtelnych odcieni. Zapatrzony w nią zawołał:
— O! któżby nie był dobrym dla pani!
Cała miłość jego wybuchała w tych słowach, w akcencie, jakim je wymówił. Ona nie była w stanie ocenić uczucia tego, prostego może, spóźnionego, ale które drgało prawdą. Widziała formę, nie treść; widziała się upokorzoną faktem, że wbrew sercu i woli zmuszoną była zgodzić się na związek, przeciw któremu buntowała się jéj cała istność i wybuchnęła łzami, używając téj wiekuistéj broni bezsilnych.
Łzy te, łatwe do wytłumaczenia wspomnieniem strat poniesionych, pomieszały przecież zupełnie szyki panu Melchiorowi. Chciał on wobec trudności położenia postawić od razu swą kandydaturę, ażeby miéć prawo przyjść z pomocą nieszczęśliwéj rodzinie. Teraz nie wiedział, co począć i powtarzał zwykłe w tych razach ogólniki:
— Panno Marcelo! uspokój się, nie martw. Możesz sobie zaszkodzić. Pamiętaj o twojém zdrowiu.
Ale Marcela uspokoić się nie mogła. Pan Melchior przerażony musiał poprzestać na ucałowaniu jéj rączek i nie mógł znaléźć chwili, sposobnéj do wypowiedzenia swych zamiarów.
— Postąpiłaś, jak dziecko — wyrzekł Stanisław, gdy dowiedział się o rezultacie jego wizyty.