— Tak; sprawa, któréj bronić miałem, odłożona. Czém służyć ci mogę?
— A więc chodźmy razem.
Przeciskali się przez tłum, zalegający przedsionek; Jerzy wsunął rękę pod jego ramię: tak wyszli z gmachu sądowego i skierowali się ku ulicy Bielańskiéj, na któréj mieszkał Czercza. Gwar uliczny, brzęk pędzących w różne strony sanek, wołanie woźniców przeszkadzały rozmowie. Szli więc w milczeniu czas jakiś.
— Czegóż chcesz odemnie? — spytał wreszcie z lekką niecierpliwością Ryszard.
— Chciałbym pomówić z tobą nieco dłużéj, otwarcie — odparł młody człowiek, z pewną nieśmiałością podnosząc na niego oczy, błyszczące współczuciem.
— Czy i ty także — wyrzekł Czercza, nerwowym ruchem usiłując uwolnić rękę z pod ramienia towarzysza — ty także sądzisz mnie i potępiasz? W takim razie możesz oszczędzić sobie przykrości wypowiadania próżnych słów, a mnie ich słuchania.
— Jesteś niesprawiedliwy. Wiesz dobrze, iż ja wierzę w ciebie, jak w samego siebie.
— Źle robisz, źle na tém wyjdziesz! Któż ludziom wierzy: dzieci i głupcy.
— Ja téż nie wierzę ludziom; wierzę człowiekowi — odparł Jerzy z przyciskiem.
— Wszystko jedno: ten jeden zawiedzie cię, jak i wszyscy.